Nie zdarza mi się pisać o filmach, których nie widziałem, ale tym razem jednak pozwolę sobie na wyjątek. Może dlatego, że dla mnie jest to jedna z najbardziej oczekiwanych premier tego roku. Przyczyna jest prosta mam dużą słabość do prozy Haruki Murakamiego i bez bicia przyznaję, że jest dla mnie w absolutnej czołówce rankingu powieściopisarzy. Od lat też trzymam kciuki za należącego się mu, moim skromnym zdaniem, Literackiego Nobla. „Norwegian Wood” jest jednocześnie filmem, który napawa mnie wielkim lękiem. Czy jego twórcom udało się choćby zbliżyć się do książkowego pierwowzoru?
W dorobku autora wybitnej „Kroniki Ptaka Nakręcacza” historia wejścia Toru Watanabe w dorosły świat jest wyjątkowa. To bodajże jedyna powieść Murakamiego, która pozbawiona jest całkowicie elementów nadprzyrodzonych będących motorem napędowym działań bohaterów. Tutaj rzeczy się dzieją, ponieważ wynika to z ich natury, ponieważ działy się i dziać się będą zawsze. Bohaterowie poszukują swojego miejsca w odniesieniu do innych osób na tej wielkiej scenie, która życiem się nazywa. Zadanie niełatwe i różnie sobie z nim radzą. Jedni upadają i się podnoszą, inni zaś nie. Ranią się nawzajem, ale również uleczają ból poranionych. Nie da się ukryć, że głównie jednak jest to historia o miłości. Jednak nazwanie jej romansem byłoby mocnym nadużyciem. I dobrze, bo prawdziwa miłość, tak jak i życie, z romantyzmem wiele wspólnego nie ma. Dużo ważniejsza jest w niej lojalność, oddanie, tolerancja, próba zrozumienia kochanej osoby niż bombonierka na walentynki. Są to też wybory, które musimy dokonać i, przed którymi staje też wspomniany Toru. W jego wypadku z jednej strony jest to zagubiona Naoko, z którą wiąże go przeszłość i cień rzucany przez wspólnego przyjaciela, który odebrał sobie życie. Z drugiej zaś pełna energii, patrząca z podniesioną głową w przyszłość Midori. Każda droga, którą bohater opowieści wybierze może poprowadzić go tak do szczęścia jak i do zatracenia.
Film kilka dni temu został już zaprezentowany na festiwalu w Wenecji. Cóż więc wiem o nim, a to co napisali krytycy. Ci zaś lubią marudzić. I tak, już wyczytałem, że 135 minut to za długo, że mało akcji i zdjęcia mimo, że urzekające to, szczególnie w bardziej pesymistycznych fragmentach opowieści, drażnią swoim pięknem, (sic!). Ja jednak się pocieszam, że „Wiosna, lato, jesień, zima i znowu wiosna”, „Wszystko o Lily Chow Chow” czy „Lalki” też są długie, „nic” się w nich nie dzieje i operują pięknym obrazem. I czekam nucąc sobie cichutko:
„I once had a girl, or should I say, she once had me.
She showed me her room, isn’t it good, norwegian wood?…”