Dawno temu, gdy po raz pierwszy zaczynałem swoją przygodę z ciemnią, pracowałem na Krokusie 66. Trudno go było nazwać szczytem techniki, jendak działał i czasem nawet nie rysował filmu.
Po moim, nie tak dawnym, powrocie w świat fotografii analogowej zmierzyłem się z pożyczonym Opemusem 6. Okazało się wtedy, że można łatwiej, szybciej i bardziej powtarzalnie. Jednak jak to mawiają: apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zauważyłem, że fajnie by było gdybym mógł w sposób bardziej elastyczny operować kontrastem. Wyglądało, że możliwe są dwa wyjścia, zakup głowicy kolorowej, lub filtrów powiększalnikowych. Pierwsza opcja okazała się nie tania, druga mało praktyczna, głównie za sprawą tandetnej szuflady filtrowej w O6.
Zacząłem sobie tak kombinować, że może jest to dobry moment na stanie się posiadaczem własnego powiększalnika. Jakby dobrze poszukać to może jakiegoś Durtsa bym przygarnął. Polski rynek pod tym względem jest mało atrakcyjny. Ceny wysokie, wybór mały. Mój wzrok powędrował więc na zachód i w ten oto sposób po dłuższych poszukiwaniach stałem się posiadaczem Jobo C7700 z głowicą kolorową.
Powiększalnik jest bardzo duży. Oficjalnie umożliwia pracę z klatką 6×7, ale z moich obserwacji można na nim pracować i z negatywami 6×9 z minimalną, bo pięciomilimetrową stratą na dłuższym boku. Głowica świeci równo, wszystkie pokrętła chodzą idealnie. Każdy element spasowany doskonale, nic nie ma luzów, nic się nie gibie. O ile przejście z Krokusa na Opemusa była jak przesiadka z dużego Fiata na Skodę Favorit, to Jobo w takim porównaniu jest jak Lexus.