Wszystko, co zdarza się raz, może już się nie przydarzyć nigdy więcej, ale to, co zdarza się dwa razy, zdarzy się na pewno i trzeci.
— Paulo Coelho
I stało się. W maju bieżącego roku. Japonia po raz czwarty…
Kiedy sześć lat temu wylądowałem na Naricie czułem się jak w śnie. Oto jestem w kraju, który marzyłem odwiedzić. Jadąc miałem swoją wizję zbudowaną w oparciu o książki, artykuły, filmy, ale też rozmowy i korespondencję z Japończykami. Okazało się, że moje wyobrażenie nie całkiem przystaje do otaczającej mnie rzeczywistości, że będę musiał zweryfikować swoje poglądy o tym kawałku świata. Kończąc swój pierwszy pobyt miałem świadomość, że nie chcę, aby moja przygoda z tym krajem była epizodem, że chcę tu wrócić.
Kolejne pobyty w Kraju Kwitnącej Wiśni pogłębiały tylko moją fascynację tym miejscem. Stopniowo stworzyła się lista lokacji, sukcesywnie uzupełniana, do których lubiłem wracać.
Myślę, że wiele osób w sposób naturalny ma potrzebę dzielenia się rzeczami, które w jakiś sposób go cieszą lub fascynują. Ja nie jestem w tym względzie inny. Dlatego każdy pobyt wzmacniał również moją chęć zaprezentowania tego odległego, nie tylko geograficznie, miejsca moim bliskim. Stąd plan. Plan, który powstał już chwilę temu, ale z realizacją poczekaliśmy, aż młodsza latorośl skończy pięć lat, bo to już taki wiek, że lepiej zniesie niekrótką podróż, zwiedzanie, a może nawet to i owo zapamięta.
Termin podróży został ustalony na maj. Było to wynikiem uwzględnienia szeregu różnych przesłanek, również pogodowych. Jest to okres kiedy w Japonii już jest ciepło, ale nadal nie bardzo upalnie. Gdzieś pomiędzy 20 a 25 stopni celsjusza większość dni. Przyroda jest w pełnym rozkwicie, ale pora deszczowa jeszcze nie nadeszła tak jak i okres tajfunów. Maj ma oczywiście też pewne wady, bo jego początek to Złoty tydzień, w czasie którego niewątpliwie mają miejsce wydarzenia specjalne, ale trzeba też liczyć się z tym, że wszędzie są tłumy. Mieszkańcy wysp japońskich, tak jak i Polacy, mają wtedy kilka dni wolnych od pracy i skrzętnie ten fakt wykorzystują. Stąd pierwotny początek pobytu planowany był na dziesiątego maja, ale ostatecznie przesunięty został na dzień później ze względu na korzystniejszą cenę lotu.
Miejsce? Kansai. Chodziło nam wprawdzie po głowie włączenie do programu wycieczki również Tokio, ale pamiętając, że przy zwiedzaniu z dziećmi liczbę atrakcji możliwych do zobaczenia należy podzielić, a potrzebny na to czas pomnożyć przez dwa zdecydowaliśmy się na ograniczenie do jednego regionu. Kansai jest o tyle dobrym wyborem, że jest bardzo różnorodne. Są tam miejsca związane zarówno z historyczną jak i nowoczesną Japonią. Wszystko, względnie, blisko i świetnie skomunikowane. Dawne stolice z niezliczoną ilością zabytków – Nara i Kyoto, zamki, w tym ten największy – Himeji, nowoczesne miasta jak Osaka czy Kobe, gorące źródła, góry z wielowiekowymi kompleksami świątynnymi, ocean, a nawet parki rozrywki. Słowem, więcej niż da się w krótkim czasie zwiedzić.
Ostatecznie okazało się, że nie wszystko co pierwotnie planowaliśmy udało nam się zobaczyć, a w wielu miejscach byliśmy zbyt krótko. No i (o zgrozo!) nie udało nam się spróbować wielu potraw, które spróbowania są warte. Jednym słowem – pozostał niedosyt. Oj pozostał. Jeżeli do tego dołączymy fakt, że cała nasza czwórka jest teraz ofiarami zdradliwego bakcyla zwanego nihon ga daisuki desu (日本が大好きです) to jasnym staje się fakt, że mamy nadzieję dnia pewnego powrócić do Japonii w celu dalszego zgłębiania kultury, sztuki, historii tego kraju.
Tymczasem, w kolejnych pocztówkach, postaram się prezentować, tak jak do tej pory, miejsca, historie i opowieści związane z Krajem Kwitnącego Yena Kwiatu Wiśni. Zapraszam.