Na początku był wodór był chaos było słowo. Internet, ba również Arpanet, zaczął się od słów. Dopiero gdy technologia okrzepła, wzrosły przepustowości łącz i pojawił się obraz. Najpierw jako uzupełnienie tekstu, potem jako równorzędne medium, aby ostatecznie stać się podstawowym sposobem przekazu informacji… Słowo pisane zostało zastąpione. Czasem gadającymi głowami. Pojawili się youtuberzy. Cenię erudytów. Ludzi, którzy potrafią mówić w sposób piękny. Niestety w wielu wypadkach to co dostajemy na vlogach, czy kanałach nie jest ani mądre, ani piękne. Oczywiście są chlubne wyjątki, ale powszechny dostęp do medium oznacza często, że jest byle co, byle jak, byle dużo. Często tendencje te pogłębia fakt, że monetyzacja odbywa się w oparciu o ilość wyświetleń czy likeów, a nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej sprzedają się rzeczy, które trafiają w gust większości. Okazuje się, że mało istotna staje treść, a forma ma być łatwa do przyswojenia.
Swoistym gwoździem do trumny stały się serwisy społecznościowe, które wbrew swojej nazwie wcale nie powodują pogłębienia więzi społecznych czy socjalizacji użytkowników. Często są kanałem autokreacji i autopromocji. Część z nich próbuje stwarzać wrażenie, że treść jest istotna, że tekst ma znaczenie. To jednak pozór. Słowo pojawia się na chwilę i w kontekście obrazu. Nie ma obrazu, to dołóżmy kolorowe tło, baloniki, kwiatuszki i ozdobniki. Emotki! Pójdźmy krok dalej, skupmy się na samym obrazie. Niech będzie kolorowo. Niech dobrze wygląda na komórce. Ukryjmy dłuższy tekst, przecież i tak go nikt nie przeczyta. Zastąpmy komentarze polubieniami, reakcjami, pismem obrazkowym. Zastąpmy hasztagiem, albo jeszcze lepiej trzydziestoma hasztagami. Nie mają związku z prezentowaną treścią? Nic nie szkodzi, ale są trendy! Przyciągną tłumy, które klikną „Lubię to”. To nic nie kosztuje, a da nam wrażenie, że przekazujemy coś ważnego. Będziemy mieli poczucie akceptacji.
Słowo pisane w Internecie znajduje się na przegranej pozycji. Wymaga skupienia i zaangażowania. Oczywiście nie zniknie, ale jako sposób przekazu informacji straci na znaczeniu. Czarnowidzę? Być może. Otwórzcie jednak pierwszy lepszy popularny portal informacyjny i waszym oczom ukaże się mozaika fotografii, filmików i grafik. Treść i reklamy totalnie przemieszane i z trudem można wskazać co jest czym Do tego tytuły, które często niewiele mają wspólnego z treścią. Po przejściu do zasadniczego artykułu okazuje się, że jeżeli nie jest to, o zgrozo, pokaz slajdów to duża szansa, że uraczeni zostaniemy dużą fotografią, często pochodzącą ze stocka, i maksymalnie kilkoma zdaniami wątpliwymi merytorycznie.
Nastąpiła dewolucja komunikacji. Rozbudowaną treść zastępuje skrót. W wielu wypadkach artykuł znikną, lead stał się artykułem, a zbiór hasztagów zastąpił lead. Byle szybko, byle pobieżnie, byle się nie zmęczyć. Gro współczesnych odbiorców nie potrzebuje informacji pełnej i sprawdzonej, zadowoli się krótkim przekazem. W czym leży przyczyna? Czy w fakcie, że jesteśmy bombardowani informacjami, a nasz mózg sobie z tym nie radzi, czy może w naturalnym dążeniu do minimum energii. Jak w fizyce.
Ad rem. Hasztag jaki jest każdy widzi. Słyszeliście, że wykluł się na Twitterze? To oczywiście półprawda, bo dużo wcześniej treść opisywana była w sposób, który miał pozwolić na łatwe jej klasyfikowanie i katalogowanie. Na długo przed zaproponowaniem przez Tima Berners Lee rozwiązania pozwalającego na sensowną implementację hypertekstu i mechanizmów przekazywania zawartych w nim treści do odbiorców, co docelowo przyczyniło się do stworzenia WWW, artykuły naukowe zawierały słowa kluczowe. Później wiele serwisów webowych, na wiele lat przed powstaniem Twittera, pozwalało użytkownikom na opatrzenie tworzonych lub udostępnianych treści znacznikami mającymi za zadanie łatwiejsze ich wyszukiwanie.
Wraz z pojawieniem się Web 2.0 przedstawiono nam chmury tagów jako wizualny sposób reprezentacji popularności poszczególnych słów kluczowych. Pozwolono użytkownikom, a nie tylko twórcom treści, na dodawanie kolejnych znaczników czy, wręcz, całych fraz. Miało to pomóc w lepszym i pełniejszym opisie, ale jak pokazały późniejsze doświadczenia z Collaborative Tagging Pattern, w wielu wypadkach prowadziło do chaosu.
Cóż więc takiego nowego było w hasztagu? Hasz, który poprzedzał frazę kluczową? Może możliwość bezpośredniego włączenia go w tekst? Idea nie była nowa. Cel był jasny. Łatwiejsze indeksowanie i przeszukiwanie treści. Plan był piękny, ale wyszło jak zwykle. Na dzień dzisiejszy wygląda, że użytkownicy zapomnieli, a może nigdy o tym nie wiedzieli, że mniej znaczy więcej. Artykuły naukowe mają dwa do pięciu słów kluczowych. I to wystarczy. Większość osób udostępniających treści dąży do wymyślnych i oryginalnych hasztagów i zamiast #Lublin dostajemy #lbn, co powoduje, że szansa znalezienia treści w oparciu o taki tag staje się dużo mniejsza. I koniecznie musi być ich dużo, jak najwięcej, ile się da, a że przy okazji tracimy precyzję w identyfikacji? Kogo to obchodzi?
Całość dodatkowo komplikuje fakt, że treści w ramach jednej platformy publikują ludzie z różnych stron świata. W ten sposób mamy #bluesky, #błękitneniebo czy #aozora i wszystkie opisują to samo. Zresztą, po co szukać po innych językach. Zdjęcie z błękitnym niebem może być równie dobrze opisane hasztagiem z polskimi znakami jak i w wariacie polskawym #blekitneniebo, co względnie łatwo ogarnąć w mechanizmach wyszukiwania porzucając znaki diakrytyczne. Co jednak powiecie na coś takiego: #青空?
Rzecz kolejna, kwestia czytelności. Ponieważ każdy chce mieć własny i unikalny hasztag, a wszystkie potencjalnie atrakcyjne pojedyncze słowa już zostały zarezerwowane, ba pewnie i pary przyciągających uwagę internautów słów podobnie. W tej sytuacji pozostają dłuższe zlepki. Te niestety nie dość, że trudno zapamiętać, to na dokładkę są na bakier z czytelnością. Przykład? Proszę bardzo. #stefangranatrąbie – co znaczy, że albo Stefan lubi instrumenty dente (Stefan gra na trąbie), albo jest rozrywkowym piromanem (Stefan granat rąbie). Oczywiście można taki tag zapisać jako camelCase lub snake_case, tylko pojawia się pytanie po co, skoro równie dobrze może to być zwykłe, poprawnie zapisane zdanie. Taki opis też świetnie się indeksuje, co więcej daje szerszy kontekst!
Hasztagi zdobyły też znaczenie w odniesieniu do działań marketingowych, reklamowych, promocyjnych zarówno w kontekście produktów jak i kampanii społecznych. Niestety, w odróżnieniu od domeny webowej, nie ma możliwości ich rejestracji co pozwala na użycie przez konkurencję w celu osłabienia wyniku, czy wręcz storpedowania akcji. Takie sytuacje faktycznie mają miejsce i kryją się pod nazwą hashtag hijacking. Problem dotknął już wiele podmiotów i na dzień dzisiejszy trudno wymyślić sensowny sposób obrony przed nim.
Kończąc temat warto jeszcze nadmienić, że bardzo swobodny i w żadnym stopniu nieznormalizowany sposób używania hasztagów w ramach Twittera, Instagrama, Facebooka i całej reszty podobnych im serwisów doprowadził, do sytuacji gdy poszukiwanie treści z ich użyciem stało się bardzo utrudnione, czy nawet, w wielu przypadkach niemożliwe. Problem pogłębiają dodatkowo mechanizmy antyspamowe, które skutecznie potrafią odfiltrować nie tylko niechciane wiadomości, ale też całkiem sporo jak najbardziej interesujących.
Dobra, dość mojego marudzenia na dzisiaj. Jeżeli dotarliście do tego punktu, to znaczy, że przeczytaliście tysiąc trzydzieści słów, zawierających w sumie blisko siedem tysięcy siedemset pięćdziesiąt znaków. Przekłada się to na średnio siedemdziesiąt wpisów na Twitterze lub sto dziewięćdziesiąt wpisów optymalnej długości na Facebooku. Gratuluję. Ja tymczasem idę celebrować słowa, znaczy się zająć moją grafomanią i może jakąś książkę napiszę… do szuflady.